Żeby dojechać w ten uroczy zakątek i zaliczyć fantastyczny trekking, mam pobudkę o 5 nad ranem. Nie stanowi to żadnego problemu, bo od godziny 3, głośniki z pobliskiego meczetu nadają wyjątkowo głośno modlitwy, a o 3:30 dołącza do nich przeraźliwie piejący co chwilę kogut. Nawet zamknięte okna nie dają ulgi uszom i sen nie wraca.
Zatem porę opuszczenia łóżka powitałam z wyraźną ulgą. Trekking czeka. Szybkie śniadanie, bez zaskoczenia- omlet z cebulą, lokalny chleb, dżem, masło, herbata. Smacznie acz monotonnie. Zabieram plecak i czekam. Czekanie to tutaj normalna czynność, której poddają się wszyscy (nawet żołnierze, którzy też wydaje się, że na coś czekają..). Jedynie kwestia długości oczekiwania bywa różna-15 min, 30 min, 1h, 2h.
O! przyjechał kierowca z przewodnikiem. Czy jedziemy? Nieee-jeszcze mały poczęstunek dla Panów – gospodarz dba o wszystkich-czyli czekam.
W drogę
Miasto nie śpi. Przejazd nawet o tej porze, to co najmniej godzina w hałasie i chaosie. Samochody, tuktuki, autobusy, ciężarówki, motocykle i ludzie, każdy się gdzieś spieszy. Ja, na dwudniowy trekking, gospodarz bardzo go zachwalał, widziałam zdjęcia – tak, chcę to cudo zobaczyć. Mam umówiony trek pierwszego dnia, wzdłuż rzeki Litter, cała dolina liczy 40 km. A drugiego dnia na pobliski szczyt. Świetnie, o to chodzi. Tylko najpierw trzeba się tam dostać.
Na wyjeździe z miasta żegna mnie baza wojskowa, z groźnie brzmiącymi ostrzeżeniami: „zakaz fotografowania”, „zakaz wchodzenia – naruszenie grozi utratą życia” etc.
Przejazd w towarzystwie armii indyjskiej
Jedziemy ekspresówka, co 200m stoi para żołnierzy. Stoją i się przyglądają albo siedzą w krzakach i palą albo chodzą z wykrywaczem metalu albo regulują ruch zwykłymi kijami albo i to najczęstsze zjawisko, nie robią nic..
Poza krążącymi wolnymi rodnikami, na poboczu ustawione są również zasieki, a zaraz za nimi stanowiska bojowe, zrobione z worków z piaskiem i nasunięte plandeką.
Stoją i wojskowe ciężarówki, jeepy i inne pojazdy, które nawet nie mam pojęcia jak nazwać. Patrząc w jakim są stanie, zastanawiam się dlaczego to jeszcze porusza się po drodze, dawno powinny udać się na złomowisko. Widocznie armia indyjska z racji napiętego budżetu musi eksploatować nawet takie historyczne pojazdy.
Gdy odpalają towarzyszy im ciemna chmura spalin. Może dlatego powietrze dookoła jest ciemno szare, a może dlatego, że na drogę opadły mgły, wszystko to potęguje poczucie niepokoju.
Po pierwsze wciąż się zastanawiam się po co aż taka masa wojska, a po drugie niepokoi mnie brak słońca, a w związku z tym i pięknych widoków, które miałam nadzieję oglądać niebawem. Jak się później okaże od wojska nie uwolnię się w żadnym momencie pobytu w Kaszmirze, a słońce w końcu przedrze się przez chmury.
Pobór opłat
W takich okolicznościach dojeżdżamy do miejsca poboru opłat z tytułu korzystania z „autostrady”. Kolejka niezbyt długa ale i tak obowiązkowo należy trąbić, pokrzykiwać i wpychać się na siłę. Gdy dojechaliśmy bliżej okienka, to się wyjaśniło skąd takie zachowanie kierowców – gdy obsługa na chwilę opuści kantorek i zostanie podniesiony szlaban, wszyscy przyjeżdżają nie płacąc. Ten kto zdąży ma parę rupii w kieszeni-stąd ten pośpiech i krzyki wszystkich na wszystkich dookoła.
My mieliśmy pół pecha. Już, już prawie byliśmy po drugiej stronie, gdy została postawiona barykada-stop. Kierowca samochodu przed nami wykrzyczał swoje argumenty i został przepuszczony bez płatności. Nasz kierowca również używał wszystkich dostępnych metod argumentacji-krzyczał, robił groźne miny, prychał, walił ręką w drzwi, wymachiwał palcem przed twarzą Pana z obsługi – trochę to trwało, zrobiło się gorąco! I jednak było nieskuteczne, musieliśmy zapłacić, barykada została usunięta – przejechaliśmy.
Obrazki w postaci żołnierzy na poboczu znów się pojawiły, wynurzali się z tej mgły jak w znanym horrorze. Przejazd „autostradą” trwał około godziny, ruch na trasie niezbyt duży. Krajobraz za oknem dość monotonny-żołnierze i pola ryżowe.
Zjazd z autostrady, z którego chcieliśmy skorzystać był zablokowany, zostaliśmy cofnięci przez żołnierzy i musieliśmy pokonać kolejnych kilkanaście kilometrów aby ją opuścić.
W drodze na trekking-świat za miastem
O ile przed chwilą poruszaliśmy się dość sprawnie, po zjeździe trafiliśmy na korek i ruch, którym kierowali już nie żołnierze a policja. Nie wiem z jakiego powodu staliśmy dość długo ale dzięki temu mogłam spokojnie przyglądać się toczącemu się obok codziennemu życiu. Wystawy sklepowe pełne kolorowych opakowań chipsów-globalizacja i tutaj sięgnęła swoim oddechem – głównie były to lays.., dzieci myjące nogi w przyulicznym kranie.
Otwarte wystawy z różnorodną manufakturą, sterty opon, materacy itp. i również mężczyźni kontemplujący lub wręcz przeciwnie, żywo gestykulujący w tutejszych „pubach”. Kobiet tam nie było. W ogóle kobiety w tym całym rozgardiaszu były mało widoczne, przemykały szybko, opatulone od stóp po czubek głowy, trzymające za rękę niesforną latorośl, w drugiej niosące pokaźne torby, ewentualnie był jeszcze pakunek na głowie.
Tutejsza uliczna kuchnia, powiedzielibyśmy Street food, to smażone na głębokim oleju ogromne placki, większe niż największa pizza w Łodzi, frytki, kukurydza.
Trzymane w przydrożnych klatkach kurczaki., gdy znajdzie się klient, są wyjmowane, pod ladę, gardło podcinane i kurczak ląduje w koszyku kupującego. Ewentualnie można wykupić usługę obdarcia z piórek.
Wisząca padlina, która kiedyś była owcą, lamą lub kozą? dynda na hakach, kurzy się i stanowi świetny posiłek dla całej masy much.
Gdy w końcu ruszyliśmy, jadąc dalej mijaliśmy wciąż podobne obrazki i żołnierze wciąż byli obecni.
Na drodze poza pojazdami królują i skutecznie hamują ruch, stada owiec, lam, zbite w gromadkach osiołki, objuczone konie, pojedyncze sztuki krów i cała masa psów. Kotów brak-może zostały wyjedzone przez braci większych. Trąbienie na nic się zdaje, albo już od tego ogłuchły albo nic sobie z tego nie robią. Trzeba czekać, aż ruszą się, gdy uznają za stosowne.
Kontroli spodziewaj się często
Po drodze mamy kolejną kontrolę. Należy wysiąść z auta, zabrać bagaże i podejść do okienka kontroli. Bagaż jest prześwietlany a my skanowani. Panowie maja swoje stanowisko i panie swoje. Tym razem bez zaskoczenia. Kolejne kilkanaście kilometrów upływa na “obsłuchiwaniu” lokalnych hitów. Radio dudni niemiłosiernie” – do you like it? Yes, yes, of course..” Kierowca podkręcił decybele.
Kilka kilometrów i kolejna kontrola. Żołnierze lokalni z długą bronią zaglądają do środka, obchodzą auto, wypytują, gdzie, kto, po co, kiedy wracamy? Dowodzący z uwagi na brak kartki pod ręką, zapisał dane samochodu na dłoni….jejku pilnowałam się, żeby się nie roześmiać. Ta broń mnie chyba onieśmieliła.
W czasie kolejnej godziny przejeżdżaliśmy obok baz wojskowych albo raczej zaplecza wojskowego. Mnóstwo namiotów, wokół żołnierze, którzy albo odpoczywają albo się ogarniają-przepierka itd., część się pakuje, znoszą rzeczy do ciężarówek. Jutro zobaczymy te ciężarówki podążające w kierunku stolicy. W ostatnich dniach kolejni żołnierze zostali postawieni w stan gotowości.
Baza startowa
W końcu dojechaliśmy do szlabanu, jeszcze tylko jedna opłata za wjazd do parku, potem opłata za wjazd do wsi, której nie uiściliśmy, bo kierowca nawet się nie zatrzymał-kolejne rupie w kieszeni-i po czterech godzinach jazdy, pokonując zaledwie 100 km, podczas których żołnierze to znaczący obrazek. Jesteśmy u celu!
Nasz „homestay” to bardzo ubogie miejsce, dom muzułmańskiej rodziny, kuchnia i kilka pomieszczeń, w tym pokój gościnny, gdzie siedząc na podłodze po kolacji, też na podłodze.. Omawialiśmy w pokaźnym gronie tubylców rozwój sytuacji politycznej i nasze plany w zw. z tym na jutro. Na górze przestronny pokój-sypialnia, nasza, naszego przewodnika i kierowcy również. Śpimy na podłodze, na siennikach, zbytnio się im nie przyglądałam. Widok z okna niezapomniany- na otwartą oborę i górujące nad nią szczyty. Toaleta na narciarza, prysznic to kran z zimną wodą. Ale poczęstowano nas smaczną herbatką z ciasteczkami.
Po obowiązkowym lunchu, trekking
Byliśmy w tej wiosce dość wcześnie więc sądziłam, że przepakujemy plecaki i zaraz pójdziemy w góry. Ano nic bardziej mylnego, przed trekkingiem należy się lunch. Lunch przyjechał z nami, solidnie zapakowany w obiadowy termos, ryż z dodatkami vege. Przygotowanie wszystkiego trochę trwało, jedliśmy wszyscy razem na podłodze-ja sztućcami, reszta palcami.
Po lunchu każdy się ogarnął i ruszyliśmy.
Widoki przepiękne, chmury nieco psuły odbiór ale nie na tyle, żeby marudzić, przeszliśmy około 10 km i powrót.
Szczegóły trekkingu znajdują się tutaj.
Niemiła niespodzianka-a trekking?
W domu ponownie czekała na nas herbata z ciasteczkami a zaraz potem kolacja. I po kolacji nastąpił kalejdoskop zdarzeń. W telewizji, zaczęły się wiadomości. Wiadomości wściekle czerwone, co ciekawe tłumaczone na angielski. Coś się dzieje, obrazki ludzi na ulicach obok armia indyjska, armia pakistańska, lokalsi. Pytam przewodnika o co chodzi? – „jutro jest pielgrzymka hindusów do pobliskiej jaskini i mogą być zamieszki”,. Dlatego lepiej będzie jak wrócimy przed południem. Bo potem miasteczko będzie nieprzejezdne.
Pytam, „a trekking?” „Nie będzie, przed południem musicie wrócić do miasta”.
W pokoju zaczęło przybywać mężczyzn, nawet się nie spostrzegłam, gdy już wszystkie ściany były obsadzone. Każdy siedzi, słucha naszej wymiany zdań, również głowa tego domu, która słucha i jednocześnie śledzi pilnie to co w telewizji. Nie jest nam łatwo pogodzić się z takim rozwojem sytuacji, dzwonimy do Manzura, żeby z nim ustalić co robić dalej. Gospodarz proponuje, żebyśmy zostali na kolejną noc, jutro trekking i wrócili wcześnie rano pojutrze. Ok taka sytuacja nam pasuje. Jutro święto religijne więc cały dzień planujemy w górach.
Idziemy spać z robalami i muchami. W nocy tylko burza zakłóca sen, poza tym w objęciach Morfeusza spędzam noc aż do świtu.
Noc minęła spokojnie, za to następny dzień to kalejdoskop zdarzeń. O tym w kolejnym wpisie.
Dolina Aru 02.08.2019