Trekking w Ladakh – gdzie jest mój tlen?! dzień 1

Likir trek

Po historiach w Kaszmirze, pięknych jeziorach, hałaśliwym Srinagarze, skróconych trekkingach i przyspieszonym powrocie do kompletnie odciętego od cywilizacji Leh, zaliczyliśmy jednodniowy odpoczynek i ruszyliśmy na ten obłędny trekking. Ten, który tak zachwalał Agent w New Delhi..

Plan trekkingu

Trasa przewidziana była na trzy dni i dwie noce w górach, z noclegiem w „homestay”, organizowanym na miejscu przez naszego Przewodnika. 

Trekking określany jest jako tzw. „Baby Trek”. Czyli należy do tych najłatwiejszych i polecany jest osobom, które są już po aklimatyzacji i chciałby poznać okoliczne trasy. Czy to jedynie jako pierwszy kontakt z lokalnymi szlakami, czy jako rozgrzewka przed trasami trudniejszymi i wyższymi.  I jest to idealny wybór. Faktycznie dla osób, które przygotowały się wcześniej do wyjazdu i mają kondycję gotową na zdobywanie szczytów o wysokości ponad 4 tyś. m n.p.m, ta trasa nie powinna stanowić problemu.

Pozostaje oczywiście kwestia funkcjonowania organizmu na takich wysokościach. Jednak jeśli aklimatyzacja w Leh była uczciwa, wystąpi mniejsze ryzyko problemów na szlaku. Aczkolwiek z chorobami w górach nie ma żartów i każda oznaka buntu organizmu, gorszego samopoczucia nie powinna być ignorowana. Trzeba obserwować i działać.

Standardowo „Baby Trek” to odcinek wiodący doliną Sham pomiędzy wioską Likir a Temisgam.

Podzielony na 2 dni i dziennie to ok 4-6 godzin marszu. Długość trasy ok 27 km.

Trekking dzień pierwszy, do Hemis Shupkahan, 10 km

Akurat nasz trekking rozpoczynał się kilkanaście kilometrów od Likir, na wysokości niewiele wyższej niż położenie Leh, czyli ok 3500 tyś. m n.p.m. Likir test wioską oddalona o 60 km od Leh.

Poza tym, że to początek szlaku, można tam odwiedzić również buddyjski klasztor, położony w centrum wioski. Zbudowany prawdopodobnie w XI w, składający się z kliku budynków, położonych na wzgórzu. Dodatkowo znajduje się tam również ponad dwu metrowy posąg siedzącego na dachu Buddy.

Początek, zawsze trzeba dojechać

Samochód przyjechał po nas we wtorek o 9:30, nawet się nie spóźnił, co dobrze wróżyło, dostaliśmy „lunchboxy” i w drogę. 

Kolejne 2 godziny jazdy, to droga świetnie nam znana, bo w kierunku Srinagaru.. O tym jak wygląda cała trasa pisałam tutaj, tutaj i tutaj

Z Leh, na przełęcze, szczyty, dolinki, wszędzie jest niestety daleko. 

Przejazdy zajmują mnóstwo czasu, bywają męczące, a komfort jazdy zależy od wybranego środka transportu. Nam tym razem trafiła się najzwyklejsza taksówka. Cztery siedzenia z tyłu, bardzo wąskie, nie było czego się przytrzymać, kierowca szarżował, mną rzucało jak workiem kartofli.

Drogą asfaltową jechaliśmy dość krótko, potem gdy już zjechaliśmy z głównej drogi, dotarcie do punktu początkowego trekkingu zajęło nam zdecydowanie więcej czasu, a to niespełna 4 km od zjazdu.  Wynikało to z tego, że trasa wiodła co prawda utwardzoną ale mimo wszystko żwirowo-piaszczystą, pełną dziur i kamieni drogą, dodatkowo bardzo krętą.

Gdy w końcu wysiedliśmy w samo południe, z nieba lał się już żar. A przed nami był dopiero początek marszu pod górkę. 

I zawsze trzeba zacząć od lunchu

A właściwie na początek to szliśmy w dół, do strumyka bo była to pora lunchu…już pisałam,  bez lunchu tutaj nikt po górach nie chodzi. Albo czekamy na auto albo jedziemy albo jemy. Chodzenie po górach zostaje na końcu, trochę w międzyczasie. Sam lunch dość prosty-sok, jajko, kanapka, owoc..niektórzy potraktowaliby to jako przekąskę:)

Za to spożyty nad strumykiem, w cieniu niewysokich, karłowatych ale z rozłożystą kopułą drzew, przypominających drzewa oliwkowe. Po trudach jazdy, miejsce świetnie nadawało się do naładowania baterii przed kilku godzinnym trekkingiem.

Pejzaże trekkingu

Sama okolica urokliwa i kompletnie inna od zielonego Kaszmiru. Tutaj to skała i piach. Surowe krajobrazy w pastelowych, stonowanych kolorach. Góry tęczowe – jak na Islandii tylko wyblakłe, Kolory pięknie mienią się w słońcu. Niebo turkusowe. Na horyzoncie śnieżnobiałe ostre szczyty. 

Kolor soczyście zielony pojawia się oczywiście wraz z roślinnością. Ale jedynie w malutkich dolinach, tam gdzie jest woda, tam są i wioski. Idąc z góry, widoki na takie dolinki są obłędne.

I całe szczęście, że  jest tak uroczo, bo dla mnie przez całe trzy dni trekkingu oglądanie widoków będzie wymówką do odpoczynku.

Trasa wiedzie wydeptanym szlakiem. Zgubić się nie można, gdyż w niedalekiej odległości widać drogę.

Moje wyobrażenia o pobycie w Ladah były optymistyczne. Spodziewałam się trudności aklimatyzacyjnych, jedzeniowych, organizacyjnych. Zawsze są jakieś na wyjazdach, były i na tym.

Gdzie jest mój tlen!

Jednak idąc pod górkę już na początku, moje członki ogarnął buntowniczy nastrój. Łydki, uda, żołądek, głowa, ramiona, plecy. Jakby mi ktoś ciało podmienił. 10m postój, dyszę jak lokomotywa, sucho w ustach. Mroczki przed oczami. Upalnie. Piję wodę, żeby było lżej w plecaku.. Bo przecież odczuwam to tak, jak bym miała tam ze 30 kg, a to przecież malutki plecaczek. 

Miałam odczucie, że – to nie dzieje się naprawdę. Przecież wysokość raptem 3800. A mnie już nie ma. Mówię sobie, “Kaśka, ogarnij się, tutaj nie ma GOPR, TOPR, nie ma połączeń, nie ma Internetu, nikt Cię nie zabierze i nie wyręczy, trzeba zebrać się w sobie i doczłapać do „home stay”, masz tylko aparat, to zdjęcia chociaż ładne zrób” i tak to się toczyło przez całe trzy dni. Często przekonywałam się, żeby iść dalej. A szlak nie należał do trudnych. Dłuższe, trudniejsze trasy robiłam w Polsce. 

Być może dla mnie aklimatyzacja była zbyt krótka, doszły kłopoty żołądkowe. To co mogło jeszcze mieć wpływ to wyjazd do Kaszmiru, który położony jest znacznie niżej niż Ladah. I dlatego straciłam aklimatyzację.  Kilka elementów się złożyło na to, że pod górę się wlokłam, a w dół szłam byle szybciej do domu. 

Pierwsza przełęcz Tsermanchang La (3750 m)

Widoki były fantastyczne.  Zarówno te w najbliższej okolicy jak i ten na horyzoncie. O ile poruszaliśmy się wśród skał piaskowego koloru, o tyle szczyty na horyzoncie miały kolor granatowy i były ośnieżone W końcu dotarliśmy na przełęcz Tsermanchang La (3750 m) i to był właściwie koniec mojej męki w tym dniu, bo był to najwyższy punkt tego dnia. Dalej było już tylko w dół, do wioski Hemish.

Trekking dalsza część tutaj

Ladakh, sierpień 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *