Poza chodzeniem ulicami tam i z powrotem, oglądaniem świątyń, codziennego życia, mieszkańców, wysłuchiwaniem w nocy szczekających i skomlących psów. Psy w nocy pokazują inne oblicze, stają się bardzo aktywne, gryzą się między sobą, warczą, ujadają, piszczą, wyją, wchodzą do pomieszczeń, skąd są przeganianie w bardzo agresywny sposób. Noc to świat psów, trudno o spokojny sen w takich okolicznościach. Czas spędzamy nad Gangesem, na tzw. Gathach. Ghaty czyli schodach prowadzące do rzeki.
Ghaty
Gath jest kilkanaście, są to miejsca, gdzie hindusi robią wszystko-piorą, kąpią się, myją zęby, myją naczynia, odprawiają uroczyste ceremonie.
W mieście są dwie Gathy, na których ustawia się stosy z drewna i spala zwłoki. Owszem czytałam o tym. Owszem chciałam zobaczyć.
Kolejny dzień dość elastyczny w planach. Powłóczymy się, gdzieś na pewno dojdziemy. Śniadanie na początek, obok hostelu, ponowny kontrast, bo siedzimy i jemy smaczne posiłki, apetycznie pachną, a tuż za przezroczystą zasłoną obrazki fekaliów, woń ścieków, żebrzące o mleko młode matki…eh.
Ghaty i ta słynna Ghata Manikarnika
Poszłam w kierunku największej, najbardziej znanej Gathy – Manikarnika. Fakt, że nie zastanawiałem się zbyt gruntownie nad tym co właściwie chcę tam zobaczyć. To “co” okazało się bardzo pojemny określeniem.
Schodząc w dół do rzeki trafiam na tutejszego “przewodnika”, uprzedza, że nie chce pieniędzy, w tych okolicach się wychował więc oprowadzi, zaprowadzi. Ja, że nie chcę, widać jak ścieżka wiedzie, dam sobie radę. Nic z tego, jak już mnie spotkał to nie wypuści łatwo. Informuje, że w tym kierunku idzie się do ghaty, nie wolno robić zdjęć z uwagi na szacunek na bliskich itd. To wszytko wiem. Ok. Ja idę on ze mną.. Po kilkudziesięciu metrach przejmuje mnie inny “przewodnik”, to samo- nie wolno robić zdjęć, to miejsce jest wyjątkowe itd. , tutaj widać drewno zgromadzone na stosy. Faktycznie całe mnóstwo.
Po co mi to?
I tak słuchając go, doszłam do schodów. Stanęłam. Chłopak tłumaczy, na dół nie można zejść, jest to miejsce dla rodziny, chodź na górę, po tych schodach. Tam wszystko będzie widać. Trawię to co słyszę, myślę “wszystko” czyli co? Drepczę w miejscu, dookoła pełno tego drewna, stoję, omiata mnie dym, woń jak woń, dymu z ogniska. Nic innego nie czuć. Chłopak idzie po tych schodach, sądząc, że ja za nim. A ja stoję , udając, że to drewno mnie tak zafascynowało.
Pyta się o co chodzi, ja, że moment, muszę to przemyśleć. On zdziwiony, ale co? , przecież śmierć to ostateczność, ostatni etap życia. Życia tutaj na ziemi. Stosy płoną 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, cały rok. Dla hindusów to marzenie, cel, życia, tutaj spłonąć i trafić do świętej Gangi, co więcej to wyzwolenie z zaklętego kręgu reinkarnacja. Jednak to dla Hindusów, a dla mnie?
Wykonuję jakieś nieskoordynowane ruchy, prawo, lewo. Zasadniczo stoję. Myślę – po co mi to.?!. Do czego jest mi to potrzebne, po co mam oglądać płonące ciało. Zaspokojenie próżnej ciekawości? To, że czytałam opisy, widziałam zdjęcia, bo ktoś nie mógł się powstrzymać, nie ma teraz znaczenia. Inaczej czytać, inaczej gdy dzieli Cię od tego pięć schodków.
W końcu pada, ja tam nie idę. Ale stoję.
Chłopak coraz bardziej nerwowy, kompletnie nie rozumie tego wahania. Jednak namawia, tłumaczy “tutaj dziennie płonie 200-300 ciał” itd. Odwracam się i odchodzę. Pomimo tego On za mną, sugeruje datek na drewno dla ubogich…
Nie…jednak opuszczam to miejsce. Nie moja religia, nie moi bliscy, nie mój świat i nie znajduję powodu, żeby wejść po tych schodach i zobaczyć. Ciekawość to za mało.
Popołudniowy rejs łodzią po Gangesie, przepływamy obok krematoriów. Stosów płonie kilka, ludzi mnóstwo, obok leżą kolejne ciała, ktoś chodzi i zmiata to co spalone i nie spalone do rzeki.
Wieczny odpoczynek.
Varanasi, sierpień 2019